Czy aby na pewno stosowanie norm kultury języka w kontaktach z obywatelami to innowacyjne działanie urzędu?
Spośród wszystkich sposobów porozumiewania się ludzi język uznawany jest za najdoskonalszy. Nikt temu twierdzeniu nie zaprzecza, każdy chętnie podpisuje się pod słowami wieszcza: Chodzi mi o to, aby język giętki Powiedział wszystko, co pomyśli głowa. Aż strach pomyśleć, co po niektórych biednych głowach się tłucze!
Kiedy Izby skarbowe w Poznaniu i Zielonej Górze przemówiły do swoich dłużników prostą, poprawną polszczyzną, konstruując swoje zawiadomienia zgodnie z normami i wymogami kultury języka i dobrych manier - zamiast trudnych do zrozumienia paragrafów oraz urzędniczego bełkotu z góry traktującego adresata, po ludzku napisały prośby o spłatę zadłużenia - nawet media nie mogły się nadziwić, że to działa.
Kiedy okazało się, że ściągalność zaległych podatków niewyobrażalnie dzięki temu prostemu zabiegowi wzrosła - w reakcji na takie pismo ze swoich zobowiązań wywiązało się 1058 podatników, podczas gdy na tradycyjne wezwanie zareagowało zaledwie 708 - zadowoleni urzędnicy obwieścili światu, że właśnie we współpracy z ekspertami Banku Światowego testują nowy rodzaj ściągania podatków, a zachwycone Ministerstwo Finansów zapowiedziało kontynuację eksperymentu.
Śmieszna jest ta euforia, ale i krzepiąca. Na pewno nie można stosowania językowych norm, których naucza się dzieci w szkole podstawowej, uznać za innowacyjne podejście urzędu do obywatela, ale budzi się nadzieja, że język pism urzędowych: skomplikowany, niezrozumiały i niezgodny z zasadami języka polskiego, często utrudniający komunikację między obywatelami a władzą, ucywilizuje się.