Choć polscy programiści uważani są za absolutną światową czołówkę,
to z nieukrywaną zazdrością możemy przyglądać się sprawnej cyfryzacji naszych zachodnich sąsiadów
5 lipca sejm przyjął tzw. ustawę węzłową, według której wkrótce wszystkie dokumenty będzie można mieć na smartfonie, a większość spraw załatwić on-line, bez wizyt w urzędach.
Utworzenie Węzła Krajowego ma zapewnić obywatelom wygodny dostęp do portali publicznych i e-usług administracyjnych. Wystarczy jedno uwiarygodnione konto, aby jeden login i hasło pozwoliły załatwić sprawy we wszystkich e-usługach administracji publicznej. Nawet cudzoziemcy będą mogli się zarejestrować i korzystać z polskiego systemu. To konto pozwoli także obsługiwać transakcje komercyjne, ale podmioty prywatne nie będą miały dostępu do zgromadzonych na portalach administracji publicznej informacji o obywatelu.
Węzeł komunikacyjny ma spiąć wszystkie strony rządowe już w przyszłym roku i jeśli podmioty komercyjne będą zainteresowane ich wykorzystaniem i dołożą się, to utrzymanie systemu będzie kosztować podatników ok. 7 milionów zł rocznie.
Ta ustawa daje podstawę funkcjonowania rządowej aplikacji mDokument, służącej do przechowywania wirtualnych dokumentów na smartfonach. Wystarczy okazać na ekranie urządzenia mobilnego np. legitymację szkolną czy studencką, której fizyczny oryginał leży w domowej szufladzie. Smartfon ma też wystarczyć podczas kontroli drogowej, ale w banku, za granicą czy u notariusza czy wciąż będzie obowiązywać tradycyjny dokument tożsamości.
Jak zwykle brzmi świetnie, a internauci mogą poszaleć – od zachwytu, że wreszcie dogoniliśmy wirtualną rzeczywistość, po przekonanie, że m-dokumentem będzie co najwyżej sama ustawa.
Cyfryzacja po polsku
Z cyfryzacją naszego kraju nie jest źle, tak wiele spraw możemy już załatwić, nie wychodząc z domu, a już za chwilę będziemy mogli pozbyć się wypchanych dokumentami portfeli, perorowała „gadająca głowa” w komputerze koleżanki. Nie wiem, skąd biorą się ci pseudo eksperci od spraw wszelkich. Oczywiście mogę np. online rozliczyć podatki, sprawdzić, za jakie wykonane i niewykonane dla mnie usługi zapłacił NFZ, zapisać się w kolejkę do lekarza, jak (o ile) przestanie się wreszcie kręcić to kółeczko na moim monitorze. Już 10 minut temu zemdliło mnie, znaczek dalej wiruje, a zadowolona głowa drażni mnie coraz bardziej, bo niby po ustawie takiej i siakiej parlament przyjął kolejną, którą dogoniliśmy wirtualny wymiar świata. Tak… możemy online te ustawy przeczytać.
Próbuję nie patrzeć na taniec kółeczka, pogrążając się we wspomnieniach, ale czy przejdzie mi irytacja?
Celowo, efektywnie, gospodarnie
Prawie 20 lat temu znajomy budował „wirtualny oddział” w cyfrowo zapóźnionym, jak na tamte czasy, banku. Nie miał zbyt wiele czasu, bo odesłanie do grona bezrobotnych jego poprzednika nieznacznie tylko przesunęło deadline na uruchomienie usług bankowości elektronicznej. Prywatne organizacje to nie utrzymywane z podatków urzędy czy instytucje, ich właściciele nie zadowalają się oczekiwaniami działania celowego, efektywnego i oszczędnego. Mają moc sprawczą, więc je egzekwują, dlatego presja była ogromna.
Do poprawienia i wdrożenia projektu oprócz informatyków i programistów znajomy doprosił kilka osób niezwiązanych z IT. Na początek zapalony użytkownik bankowości elektronicznej powiedział, czego brakuje kilku systemom, których używał, co jest w nich zbyt skomplikowane, a co uciążliwe czy w jego odczuciu niebezpieczne. Zbudował makietę „systemu marzeń”, opisując funkcje i działanie poszczególnych modułów. Nad wymaganiami klienta pochylił się pracownik front office, eliminując niemal wszystkie ręczne działania sprzedawcy-operatora systemu. Kiedy już wiadomo było co trzeba zrobić, informatycy określili, jak to wykonać. W harmonogramie rozpisano działania i koszty, a znajomemu pozostało dopilnować jego realizacji. Po niecałym roku intensywnych prac programistów i informatyków, przetestowaniem systemu, a potem przeszkoleniem pracowników banku zajęli się wykwalifikowani nauczyciele.
Internet stawał się coraz powszechniejszy, a ten system był prosty, intuicyjny, przyjazny, więc starzy klienci coraz częściej decydowali się na „samoobsługę w sieci”, a nowych coraz szybciej przybywało. Ubywało za to operacji wymagających interwencji człowieka i bank mógł sukcesywnie rezygnować z kosztownych placówek, w pozostałych redukować zatrudnienie, ograniczać obrót gotówką na rzecz tańszego wirtualnego pieniądza. Postępujący spadek kosztów działalności szybko zwracał nakłady inwestycyjne. I tak to powinno działać.
Niecelowo, nieefektywnie, niegospodarnie
System informatyczny w ZUS zaczęto budować wcześniej, bo w 1997 r. Z perspektywy czasu widać jednak, że nie była to realizacja przemyślanego, wycenionego i rozpisanego w czasie projektu. Wyglądała raczej, jak spontaniczne działanie „twórcze” urzędników na koszt obywateli.
Kiedy system ruszył, zatrudnić trzeba było dodatkowych pracowników, żeby ręcznie wprowadzali dane. Częste awarie nie pozwalały na właściwą obsługę, pogłębiając irytację i niechęć do instytucji. Jeszcze gorzej, że powodowały znaczące błędy, jak np. przelanie na konta emerytalne milionów kobiet składek za urlopy macierzyńskie i wychowawcze w latach 1999–2001, przez co mogą otrzymać niższe emerytury. Do tego przez 13 lat to wykonawca, a nie państwowy ubezpieczyciel, był właścicielem systemu (prawa majątkowe, autorskie do kodu źródłowego i dokumentacja).
Wokół informatyzacji ZUS trwała nieustanna medialna burza i kiedy wkroczyła Najwyższa Izba Kontroli, inspektorom pozostało już tylko zgrabnie opisać to, co od dawna zasługiwało na pociągnięcie do odpowiedzialności paru osób. Ale państwowa instytucja to nie kapitał, tylko podatki i składki, więc nie ma co palcem pokazywać winowajców, bo odpowiedzialność za niecelowość, nieefektywność i niegospodarność ponosi nie człowiek, lecz instytucja.
W raporcie pokontrolnym NIK można przeczytać, że system został zamówiony bez zdefiniowania podstawowych oczekiwań. Nie było precyzyjnych ustaleń z wykonawcą, więc postęp prac uzależniony był od swobodnej interpretacji zapisów umowy. Kiedy po roku na fotelu prezesa ZUS zasiadł kolejny owładnięty weną „twórca”, całkowicie zmienił koncepcję i architekturę systemu. Nie rozpisano jednak odrębnego przetargu, lecz podpisano aneks z dotychczasowym, niesolidnym wykonawcą. Choć błędy funkcjonowania nagminnie się powtarzały, skutecznej naprawy systemu nie egzekwowano.
Zawyżone koszty konsekwentnie wpisywały się w niegospodarność ubezpieczyciela, a podejrzenia o korupcję powodowały odwiedziny funkcjonariuszy CBA.
Urzędnicy i politycy tłumaczą, że narzekania na system ZUS są nadmierne, bo zmiany otoczenia i prawa cały czas powodują konieczność rozszerzania jego funkcjonalności, a to wymaga czasu i środków. Chwalą się, że można już przecież wysyłać elektroniczne dokumenty i wnioski, otrzymać elektroniczne odpowiedzi, rozmawiać z konsultantami na czacie lub za pośrednictwem Skype, opłacać składki na jeden indywidualny rachunek, a od stycznia 2016 r. za pomocą PUE lekarze mogą wystawiać elektroniczne zwolnienia lekarskie. No tak, wszystko to można, o ile system się na chwilę „odwiesi”.
Teoretyczne usługi cyfrowe
CEPiK, kolejny budowany za pieniądze podatników system, miał ruszyć w 2016 roku i ułatwiać pracę wielu służbom publicznym i życie obywatelom. Nie działa. Miał kosztować niespełna 150 mln, wydano znacznie więcej. Jak to się mogło stać?
Podczas kontroli inspektorzy NIK ustalili, że cały projekt nie był prawidłowo przygotowany – brakowało studium wykonalności i kalkulacji wartości przedmiotu zamówienia, a umowę na wykonanie systemu podpisano, opierając się jedynie na ofercie sporządzonej przez Centralny Ośrodek Informatyki (COI).
System miał ruszyć 04.01.2016 r. Nie ruszył. Wykonawca miał otrzymać nieprzekraczalną kwotę 149,9 mln zł brutto, dostał o prawie 43 mln zł więcej, choć większość prac (na kwotę 38,5 mln zł) objętych Aneksem na parce dodatkowe była już wcześniej uwzględniona i powinna być wykonana w ramach pierwotnej umowy.
Opóźnienia miały wiele przyczyn, a do tych najistotniejszych – tradycyjnie dla projektów realizowanych za pieniądze obywateli – należały częste zmiany koncepcji organizacji wytwarzania systemu. Rzetelnej i terminowej realizacji umowy nie sprzyjała wyjątkowa słabość i duża rotacja kadr w Centrum. System budowały osoby o znikomej praktyce, a funkcję kierownika projektu pełniło aż pięć osób, z czego tylko jedna (!) posiadała doświadczenie w zarządzaniu projektami informatycznymi.
Po uruchomieniu systemu 13 listopada 2017 r. (z półtorarocznym opóźnieniem), na jaw wyszło wiele istotnych usterek i błędów w ewidencji pojazdów. Obsługa obywateli, chcących zarejestrować pojazdy, została sparaliżowana. Był to efekt nienależycie prowadzonych w COI testów integracyjnych CEPiK 2.0 z systemami interesariuszy (m.in. Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych, Policji czy starostw), w środowisku nieadekwatnym do tego, w którym faktycznie będzie funkcjonował.
Nadzór nad realizacją umowy zmieniał się i od początku pozostawiał bardzo wiele do życzenia. Najpierw Ministerstwo Spraw Wewnętrznych nie zauważyło, iż COI nierzetelnie zarządza zagrożeniami związanymi z realizacją CEPiK 2.0 i w 2016 r. trzeba było rozpocząć od początku część prac programistycznych. Po przekazaniu projektu do Ministerstwa Cyfryzacji (MC) też popełniono parę błędów. Bylejakość nadzoru nie powinna nikogo dziwić, bowiem sprawują go oddelegowani do ministerstwa pracownicy wykonawcy. Dlatego, zdaniem NIK, mocno wątpliwa jest bezstronność przeprowadzonej w 2017 r. kontroli stanu realizacji umowy. Wykonał ją przecież pracownik COI.
Ponadto, w trakcie kontroli Izby MC nie posiadało dokumentów dotyczących zapewnienia bezpieczeństwa systemu, a jedynie szablon, określający wytyczne w zakresie przyszłej polityki bezpieczeństwa.
Na zakończenie całego projektu trzeba jeszcze poczekać, Centralna Ewidencja Kierowców może ruszy w roku 2019, a może dopiero w 2020, ale Centralna Ewidencja Pojazdów (CEP) już powinna działać. Przecież w połowie maja prezydent podpisał znowelizowaną ustawę Prawo o ruchu drogowym i od czerwca kierowcy mieli nie zabierać z domu dowodu rejestracyjnego pojazdu i poświadczenia polisy OC. Ale póki co, ustawa sobie, a za brak dokumentów nadal grozi mandat.
Niespieszna cyfryzacja zamówień publicznych
Ledwie w połowie kwietnia NIK opublikował wyniki kontroli projektu CEPiK 0.2, a już Urząd Zamówień Publicznych (UZP) ogłosił, że Polska nie zdąży z wdrożeniem unijnych wymogów dotyczących cyfryzacji zamówień publicznych. Kolejny ważny projekt niechlubnie wpisujący się w normę niemrawej cyfryzacji po polsku. Czyżby nie zależało nam na ukróceniu patologii w zamówieniach publicznych?
W październiku tego roku wszystkie zamówienie publiczne powinny być prowadzone i rozstrzygane online. Powszechnie o tym wiadomo co najmniej od dwóch lat, kiedy to nasz parlament zatwierdził zmiany wprowadzone uchwaloną w 2014 r. przez Parlament Europejski dyrektywą. Ale cztery lata to za mało dla osób odpowiedzialnych za przygotowanie odpowiednich rozwiązań. Dopiero na początku kwietnia (!) UZP podpisał umowę na budowę systemu e-zamówień, z wyznaczeniem terminów: do 15 maja na projekt techniczny i do sierpnia dla uruchomienia wersji testowej mini portalu. Tak więc, zamiast platformy e-Zamówienia przedsiębiorcy otrzymają we wrześniu jej namiastkę, pozwalającą na komunikację elektroniczną między zamawiającym i wykonawcami, elektroniczne składanie ofert i wniosków o dopuszczenie do udziału w postępowaniu oraz oświadczeń, w tym jednolitego europejskiego dokumentu zamówienia.
Urząd oraz Ministerstwo Przedsiębiorczości i Technologii nie wywiązały się ze swoich obowiązków, a teraz gorączkowo pracują nad „plasterkiem”, czyli zmianą ustawy sprzed półtora roku, chcąc przesunąć obowiązek korzystania z komunikacji elektronicznej przynajmniej do końca 2019 r. Czy to jest uczciwe wobec podatników? Przecież zamówienia publiczne to obszar permanentnie ziszczającego się ryzyka korupcji i nadużyć, trudno więc zrozumieć taką opieszałość w budowaniu systemu, który istotnie by je ograniczał.